czwartek, maja 10, 2007

Świnki w sieci / Piggies in the Net

Co mozna znaleźć na YouTube pod hasłem "guinea pig" (swinka morska). Ludzie to są swiry :D

Things you can find on YouTube typing in "guinea pig". People are nuts :D








I jeszcze gwózdz programu -swinki w telewizji edukacyjnej.
And a real hit - piggies in an educational programme.





sobota, kwietnia 14, 2007

Nowe postaci na scenie / New actors on the scene

Tak, tak, bezwstydnie pozwoliłam blogowi się zakurzyć. Nie jestem w tym najlepsza.
Ale jednak spróbuję odwalić te zwały kurzu i znów zabrać się do pisania.
Zwłaszcza, że jest okazja. Ponieważ w naszym mieszkaniu (Hectora i moim) pojawiło się dwóch nowych lokatorów - Żurka i Carmelo, czyli swinki (morskie) dwie. Żurek pojawił się niespodzianie (dla mnie) jako prezent na naszą drugą rocznicę. że uznani swinkolodzy przekonują, że swinki najszczęsliwsze są w towarzystwie innych swinek, do Żurka dołączył Carmelo, wraz z laurką urodzinową dla Hectora. I faktycznie, zdecydowanie razem się nie nudzą (zawsze jest się z kim pokłócic o kawałek ogórka albo pogonić wokół klatki).
Kupilismy im nawet specjalne swinkowe szeleczki (proszę się nie smiać), zeby mogły z nami pójsć do parku. Projekt na razie w fazie testowej (Żurek szelki obgryza a Carmelo mysli, ze to tunel i próbuje przez nie przebiegać).

I parę fotek:








Żurek podczas ulubionej czynnosci - jedzenia.













Carmelo przymierza szelki (jego oczy naprawdę są czerwone).









Carmelo zadumany nad losem swiata (Żurek w tle).



















Strudel swinkowy.


niedziela, grudnia 17, 2006

W środku mrocznej zimy/ In the middle of dark winter

Tak mi się jakoś zatęskniło za słońcem (ciekawe, dlaczego) i za palmami.
Tak to sobie wyobrażam:

Somehow I found myself longing for some sun (I wonder why) and palm trees.
That's how I imagine it:






Kilka zdjęć z kilkudniowych beztroskich wakacji w tropikach w maju. Wydaje się, że to było wieki temu. Wzdech.
A couple of pictures from a short vacation in tropics in May. It seems to be such a long time ago. Sigh.

niedziela, grudnia 10, 2006

Przez morze/Across the sea

My w Goteborgu. W dalekim tle ratusz.
Us in Goteborg. The City Hall in the far background.

Garth, znajomy jeszcze z czasów Erasmusa z Goteborga, po kilku latach mieszkania w Szwecji postanowił wrócić do rodzinnej Australii. Zadanie o tyle trudniejsze, że razem ze sobą zabiera swoję szwedzką żonę, Karin, i małą córeczkę, Ingrid. Z ich opowieści wynika, że w przeciwieństwie do tego, co by nam się mogło wydawać, Australia nie jest tak chętna do przyjęcia nowych mieszkańców, nawe jeśli pochodzą z tak "cywilizowanego" kraju, jak Szwecja. W każdym razie skoro Karin dostała w końcu pozwolenie na pobyt, nie pozostało nic innego, jak kupić bilet i lecieć.

Ponieważ ja osobiście nie planuję w najbliższym czasie wyjazdu do Australii, postanowiliśmy wykorzystać ostatnie ładne dni listopada na to, żeby wskoczyć na prom i pożegnać się przed wyjazdem Gartha & co.
Pogoda faktycznie trafiła nam się śliczna i przez całą sobotę włóczyliśmy się z Hectorem po Goteborgu. Hector co prawda był tu już dwa razy, ale za każdym razem przejazdem i dopiero teraz miał okazję naprawdę poznać miasto. Przeszliśmy najpierw dawną dzielnicą robotniczą Haga (obecnie jedna z najbardziej urokliwych części miasta), wspięliśmy się na wzgórze ze Skansen Kronan (wspaniały widok), po czym przeszliśmy się całą Vasagatan, od mojego dawnego instytutu, mijając główny budynek uniwersytetu aż do fontanny Posejdona na Avenyn :)

Przy Avenyn skusiliśmy się na wizytę w kawiarni serwującej najlepsze muffinki świata. Hector potwierdził moją opinię, chociaż jego muffinka była tak czekoladowa, że zjedzenie jej w całości było nie lada wyczynem. Moja, malinowa z kardamonem, miała nieco mniej intensywny smak, ale była równie pyszna.
Z wysokim poziomem cukru we krwi ruszyliśmy z kopyta w dół Avenyn. Po drodze na nadbrzeże spotkaliśmy się z Garthem, który (z Ingrid w wózku) przejął rolę przewodnika. Przeszliśmy się aż do budynku opery i kawałek dalej, żeby zobaczyć oryginalny chiński stateczek - restaurację, przycholowany (o dziwo!) z Chin. Po odpoczynku u Wojtka, popędziliśmy znów do Gartha na małe przyjątko, na które wpadli też Jonas i Kristina. Karin dołączyła do nas trochę później. Było świetnie, powspominaliśmy stare i nie tak stare czasy przy meksykańskich (!) przekąskach i krwawej mary.

Następnego dnia, po pysznym śniadaniu z Wojtkiem, wybraliśmy się w trójkę na spacer po zachodniej stronie miasta, przez Masthugget aż do mostu i słynnej lodziarni za zajezdnią. Przeszliśmy się też po Slottskugen, delektując się jesiennym słonkiem. Po południu wsiedliśmy z powrotem na prom i popłynęliśmy przez nocne morze. Żeby było śmieszniej, na przystani w Frederikshavn spotkaliśmy ciocię Gosię, która właśnie wracała z weekendu u Justyny. Podróżnicza z nas rodzina :P

Garth, a friend from my Erasmus time in Goteborg, decided, after a couple of years of living in Sweden, to return to his home Australia. A task all the more challenging as he's taking along his Swedish wife Karin and his little daughter Ingrid. Of what they were saying, it seemsAustralia is not all that open to receive new inhabitants, even if they come from such "civilised" countries as Sweden. Anyway, as Karin finally got her residence permit, there was notheing left to do, but to buy a ticket and go.

As I personally don't plan travelling to Australia in the nearest future, Hector and I decided to use nice November days to jump on a ferry and wish Garth & co a happy journey.
The weather was really nice, so we spent the whole Saturday just walking around the city. Hector has already been there twice, but both times only passing through, so this time he finally got a chance to actually see the city. We walked through an old labourers' district, Haga (currently one of the most picturesque parts of the city), we climbed a hill of Skansen Kronan (great view) and we walked all the Vasagatan from my old institute, past the main university building until the Poseidon fountain in Avenyn :)

In Avenyn we allowed ourselves to be tempted and took a break in a cafe serving the best muffins in the world. Hector supported my opinion, though his muffin was so chocolaty that eating it all was a real challenge. Mine, raspberry and cardamon, had a bit less intensive flavour, but it was equally delicious.
With a high level of sugar in blood we set on down the Avenyn. On the way to the harbour we met up with Garth, who (together with Ingrid) took over the role of a guide. We walked along the river bank to the opera house and a little bit further to see a little Chinese restaurant-ship, which has been pulled to Sweden all the way from China
(surprise!).
After a short rest at Wojtek's, we went over to Garth's for a little party, together with Jonas and Kristina. Karin joined us a bit later. We had a great time talking about old and not so old times over some Mexican (!) food and Bloody Marys.

Next day, after a delicious breakfast with Wojtek, all the three of us went for a walk to the Eastern part of the city, to Masthugget and all the way to the bridge and a nearby ice-cream shop :). We also took a walk through the Slottskugen in a delightful autumn sun.
In the afternoon we jumped on the ferry back and sailed across the night sea. To make it more funny, in the harbour in Frederikshavn we met my aunt Gosia, who was just coming back to Sweden from a weekend at my cousin's. We're a family of travellers :P

Hector z komórką przed Skansen Kronan.
Hector with a mobile in front of Skansen Kronan.

...i przy armatach (zawołałoby się "na Szweda!" ale w tym kontekście to jakoś bez sensu ;-) )
... and next to canons (we used the same to fight the Swedes in 17th century :-P)

Ja i widok na wschodnią stronę, na wzgórzu park Slottskugen.
Me and a view on the eastern side, on the hill the Slottskugen park.

Ja w Haga.
Me in Haga.

Po drodze natrafiliśmy na koncert muzyki dawnej w jednym z kościołów. Ślicznie.
On the way we came across a concert of Early Music in one of the churches. Nice.

Goteborgs Universitet

Pobojowisko po muffinkach. W zapale zapomnieliśmy o zrobieniu zdjęcia przed konsumpcją.
Muffins leftovers. We were so impatient to devour them that we forgot to take a picture before the consumption.

Hector przed Posejdonem. W tle Muzeum Sztuki (nazywane przez rodziców Reichstag)
Hector in front of the Poseidon. In the background the Art Museum (The Reichstag, as my parents call it)

Hector nad kanałem.
Hector over the canal.

Niewyraźny Hector na tle opery.
Blurry Hector and the Opera House.

Kristina i Ingrid ogladają zdjęcia.
Kristina and Ingrid watchin pictures.

U Gartha. Od lewej: Jonas, Kristina, Garth, Hector.
At Garth's. From the left: Jonas, Kristina, Garth, Hector.

Karin (tyłem), Kristina, ja, Jonas.
Karin (back), Kristina, me, Jonas.

Wojtek i Hector na wzgórzu Masthugget.
Wojtek and Hector on the Masthugget hill.

Kościół na Masthugget.
The Masthugget church.


Łoś w Slottskugen.
A moose in Slottskugen.

Wojtek i Hector w Slottskugen.
Wojtek and Hector in Slottskugen.

Goście, goście/ Guests, guests

Kilka fotek z wizyt rodzinki i znajomych, którzy wpadli do nas do Aalborga tej jesieni.
Some pictures of some friends and family visiting us in Aalborg this autumn.


Justyna przyjechała we wrześniu na rozmowę w sprawie doktoratu w pobliskim Tjele (weterynaria). Niedługo potem dostała list, w którym przyznano jej stypendium i w końcu października przyjechała tu razem z Krzyśkiem (mężem), Hubertem (moim chrześniakiem :P), psem i dwoma kotami :) A jak!
My cousin Justyna came over in September for an interview for a PhD position (veterinary) in a nearby Tjele. Not long after she got a letter inviting her to move here and take the position. And so in the end of October she arrived together with Krzysiek (her husband), Hubert (my god-son :P), a dog and two cats.


Krzysiek, Justyna i Hector.
Krzysiek, Justyna and Hector.

Hubert - gotowy do podróży.
Hubert - ready to go.


Razem z Justyną wpadła też do nas ciocia Gosia. Hubert poleciał razemn z nią samolotem do Goteborga, a potem razem przypłynęli tu promem.
My aunt Gosia (yes, we have the same name :-) ) came together with Justyna in the end of October. Hubert and my aunt flew together to Gothenburg and then took a ferry to Denmark.


Marta, moja najlepsza koleżanka z akademika, przyjechała, żeby złożyć swoją pracę
magisterską. Jakiś miesiąc później przyjechała znowu, żeby ją obronić. Najwyraźniej cieszy się ze spotkania.
Marta, my best friend from our student "kollegium", came first to submit her MA thesis and about a month later to defend it. She obviously looks happy to see me :P
Marta podczas rozmowy ze swoik chłopakiem, Steph (Francja).
Marta on the phone with her boyfriend Steph (France).

Marta w drodze powrotnej :'(
Marta on the way back :'(

Annelise, moja koleżanka z roku, mieszka teraz bliżej Arhus, ale wpadła do Aalborga zebrać trochę materiałów do pisania swojej magisterki. Nie obyło się oczywiście bez wspólnego obiadu. Annelise w ramach podziękowania za zaproszenie upiekła swoją niezrównaną szarlotkę (na zdjęciu). Pycha!
Annelise, my studymate, lives now with her boyfriend close to Arhus, but she came over to Aalborg to collect some literature for her thesis. And of course she couldn't leave without a dinner at our place. Annelise volunteered to make dessert and baked her most delicious apple crisp. Yum!

sobota, listopada 18, 2006

Dzień w Odense/ A day in Odense


My przed tzw. zamkiem w Odense (bardziej przypomina pałac albo wiejską rezydencję, ale jai kraj, takie zamki ;-) ).
Us in front of the so called Odense castle (looks more like a palace or a countryside residence, but let's not be picky ;-) ).

Korzystając z całkiem przyjemnej jesienne pogody (czytaj: prawie nie pada) wyskoczyliśmy sobie wszyscy w czwórkę ( z Alejandro i Moniką) na jeden dzień do Odense. Miasto - trzecie co do wielkości w Danii - w skali duńskiej znane z marcepanu i nugatu, a w skali międzynarodowej - jak miasto rodzinne Hansa Christiana Andersena. I podczas gdy marcepanu nie udało mi się spróbować ( a szkoda), to Andersen jest zdecydowanie wszechobecny. I to nie tyle Andersen, jak nazywa się średnio co piąty Duńczyk, ale właśne ten jedyny H.C. Andersen. Niemal co druga instytucja czy sklep tytułuje się jako "imienia H.C. Andersena", tabliczki na co trzecim budynku informują, że właśnie tam mały H.C. Andersen w wieku lat sześciu zbił szybę i uciekł, a całe miasto upstrzone jest rzeźbami przywidzącymi na myśl baśnie pana A. Nawet klasyczny ludzik ze świateł na przejściu dla pieszych zastąpiony został eleganckim panem w cylindrze z laską w dłoni. Strach pomyśleć, co się tam działo w zeszłym roku, kiedy Dania świętowała 200-lecie urodzin Andersena.

Miasto samo w sobie jest ładne, z małymi uliczkami, kościołami i bardzo przyjemnymi parkami. W drodze do rodzinnego domu H.C. Andersena znaleźliśmy targowisko, które (wstyd się przyznać) było dla nas - przybyszów z aalborskiej warzywno-owocowej pustyni - niezłą atrakcją. Ułożone w stosy apetyczne pomidory czy stoiska z serami miło przypomniały mi jeśli nie włoskie targowiska, to przynajmniej krakowski kleparz :) Z tego powodu resztę wycieczki odbyliśmy z pysznym serem pleśniowym w plecaku :P
Co prawda same miasto niespecjalnie obfituje w atrakcje (a przynajmniej nie poza sezonem), ale to spokojnego włóczenia się uliczkami i parkami nadaje się świetnie. I takoż spędziliśmy ten dzień :)

Taking advantage of quite nice autumn weather (meaning: almost not raining) all the four of us (together with Monica and Alejandro) went on a one-day trip to Odense. The city - third largest in Denmark - is known on a national level because of marcipan and nougat, and on an international level - as the hometown of Hans Christian Andersen. And while I (unfortunately) had no opportunity to experience the sweets, presence of H.C. Andersen was rather overwhelming. And not just Andersen, which is a lastname of every 5th Dane, but the one and only H.C. Andersen. Almost every second shop or public institution bears the name of H.C. Andersen, every third house has a plaque informing that exactly here six year-old H.C. Andersen broke a window and ran away, and the whole city is decorated with sculptures based on the fairy-tales by Mr A. Even the classic little guy from the traffic lights has been replaced with a figure with a tall hat and a walking cane. I imagine how crazy it must have been there last year when Denmark celebrated Andersen's 200th birthday anniversary.

The city itself is quite pretty, with little streets, nice churches and very pleasant parks. On the way to H.C. Andersen's childhood home we found a marketplace which (shame on us) appeared to us - arriving from Aalborg's vegetable- and- fruit desert - quite an atraction. Mounds of red tomatoes or cheese stands were nicelly bringing to mind if not Italian marketplaces, then at least Kleparz in Cracow. Because of all that we continued the trip with a nice piece of blue cheese in the backpack :P

Well the city itself is not particularly full of attractions (at least not in a low season), but it's ideal for relaxing wandering the streets and parks. And that's exactly what we did :)

H.C. Andersen i ja.
H.C. Andersen and me.

Romański portal jednego z kościołów.
A Romanesque portal of one of the churches.

Hector i Alejandro przy dzielnym ołowianym żołnierzu, któremu z pewnością przydałaby się ich proteza.
Hector and Alejandro next to the brave tin soldier who could surely use their prosthesis.

My przed domem rodzinnym H.C. Andersena.
Us in front of the H.C. Andersen's childhood house.

Niespecjalnie prosty dom.
Not necessarily straight house.

My i "papierowa" łódka.
Us and a "paper" boat.

Seria pod tytułem "Stare konie na placu zabaw".
Series entitled "Old guys in a playground".



Hector eksperymentuje z malutką tamą na malutkim potoczku.
Hector experimenting with a tiny dam on a tiny stream.

Hector i tryton.
Hector and a sea-horse (?).

Wnętrze jednego z kościołów. Wnętrze surowe, ale jednocześnie jakoś przytulne.
Interior of one of the churches. Ascetic but somehow cosy.

W miejscowym browarze, po całym dniu zwiedzania. Gazety na stole to menu. Ciekawy pomysł :)
In a local brewery, after a whole day of walking. The newspapers on the table are actually a menu. Interesting idea :)

środa, października 25, 2006

Od morza do morza / From coast to coast

Jesień w Danii, zanim dni staną się nieprzyzwoicie krótkie i pochmurne, jest naprawdę piękna. W jeden z październikowych weekendów postanowilismy z Hectorem nacieszyć się jeszcze jesiennym słońcem i wybralismy się na cały dzień do Skagen, na sam koniec Jutlandii. W przebłysku geniuszu zabralismy ze sobą rowery, co okazało się być wspaniałym pomysłem. Przewiezienie roweru w duńskim pociągu jest całkiem łatwe i niedrogie, a przejażdżka wsród jesiennych nadmorskich wrzosowisk w jesiennym słoneczku to po prostu cos wspaniałego. Zwłaszcza, jesli ma się do dyspozycji swietne równiutkie duńskie scieżki rowerowe :)

Wsiadłszy na rowery pod dworcem w Skagen przejechalismy przez weekendowo senne miasteczko w stronę Grennen i cypla, przy którym spotykają się Bałtyki Morze Północne. Po drodze, biegnącej wsród sosnowych lasów i wrzosowisk zatrzymalismy się przy latarni morskiej. Dzielnie wspięłam się na sam szczyt i, co więcej, zdołałam wyjsć na balkonik i podziwiać widoki, a nie liczyć na to, że Hector wszystko dla mnie obfotografuje :) Było warto. Trudno opowiedzieć, ale zdjęcia mówią same za siebie.

Autumn in Denmark, before the days become shamefully short and cloudy, is really beautiful. The blue skies, golden sun and fading green leaves are a view worth waiting for the whole year. in one of October weekends Hector and I decided to enjoy some of the autumn sun and we went for a whole-day trip to Skagen, on the very North end of Jutland. We got an ingenious idea of taking our bikes, which was the best decision ever. It turned out taking a bike along on a train is fairly cheap and not problematic and biking through the autumn moors on the seaside enjoying October sun is something simply wonderful. Especially if you bike on nice straight Danish bike routes :)

We jumped on our bikes in front of the train station in Skagen and biked through the weekend-lazy town towards Grennen and the place where the Baltic and the North Sea come together. On the way we stopped at a sea light. I was brave enough to climb all the way up and, what is more, to go out and enjoy the view, not only relying on Hector to take pictures for me to see :) It was worth it. The view is hard to describe, but the pictures speak for themselves.

Hector na dworcu w Frederikshavn, czekając na pociąg do Skagen.
Hector on the train station in Frederikshavn, waiting for a train to Skagen.

Stacja Skagen :)
Skagen station :)

Hector na wschodnim wybrzeżu.
Hector on the east coast.

My na szczycie latarni morskiej.
Us on the top of the sealight.


Widok na koniec Danii.
The view of the end of Denmark.


Obserwatoria astronomiczne pośród wrzosowisk.
Astronomic observatories among moors.

Dowód na to, że dotarłam na szczyt.
Proof that I climed to the top.

Latarnia morska.
The sealight.


Spacerując plażą dotarlismy na cypel. Akurat tego dnia wiatr był bardzo łagodny, więc zderzające się fale nie były specjalnie imponujące, jednak warte zobaczenia. Podobnie jak plaża, pełna mniejszych i większych wydm, najróżniejszych wypolerowanych przez morze kamieni i jaśniutkiego drobnego piasku. Mniej romantycznie, od strony Szwecji z jasnego piasku wyrastają betonowe poniemieckie bunkry, jeden z nich kilkanascie metrów od brzegu, w połowie zatopiony przez morze, co uzmysławia, jak dużo wybrzeża zabrały już fale.

Z plaży w Grennen pojechalismy z powrotem do Skagen, skąd po przerwie na pyszne lody, zapuscilismy się aż na zachodnie wybrzeże (całe 4,5 km) do Gammle (Starego) Skagen. Duńczycy twierdzą, że zachodnie wybrzeże jest bardziej wietrzne i w sumie cos w tym jest, bo na zachodniej plaży wiało (nieznacznie) bardziej niż na wschodniej. Pozbierawszy kilka kolejnych kamyków do naszej kolekcji, wrócilismy do Nowego Skagen. Na nadbrzeżu portowym znaleźlismy przytulną "przasną" restauracyjkę, w której zjedlismy pyszny prosty obiad w postaci sztuki mięsa z gotowanymi ziemniaczkami i zblanszowaną marchewką z groszkiem. Pycha, zwłaszcza po dniu jeżdżenia na rowerze. Po obiedzie, niechętnie bo niechętnie, opuscilismy ciepłą knajpkę i popedałowalismy w zapadającym mroku na stację, złapać pociąg do domu.
Wspaniały dzień.

Walking the beach we reached the end of the peninsula. The wind on that day was very mild, so the view of the waves crashing against each other was not so impressive, but still worth seeing. Same as the beach itself, with its smaller and larger dunes, rounded and polished pebbles and light sand. From something less romantic, the spirits of the past remain on the Eastern side in a form of dark concrete nazi bunkers, one of them standing over ten metres in the sea as a proof how much land has been taken by the waves.

From the beach of Grennen we went back to Skagen and then, after a break for delicious ice-cream, we biked all the way (4,5 km) to the west coast in Gammle (Old) Skagen. The Danes say the West coast is more windy and well, I can say that the wind was blowing (slightly) stronger on the western beach. Having picked some more stones for our collection we biked back to the "new" Skagen. We found a nice cosy little restaurant in the harbour and had a delicious simple dinner - beef roast with potatoes and steamed carrot with green peas. Delicious, especially after a day of biking. Reluctantly we left the warm place and biked through the falling night to catch the train home.
Wonderful day.

W drodze na cypel.
On the way to the tip of Denmark.

Zbieram kamyki.
Picking little stones.

Uwaga - wiry ;)
Caution - whirlpools.

Hector na końcu Danii.
Hector on the tip of Denmark.

...i ja na końcu Danii :)
...and me on the tip of Denmark :)

Ślady pojazdu o wdzięcznej nazwie "piaskowa dżdżownica"
Tracks of a car named "the sandworm".

Wydmy z latarnią morską w tle.
Dunes with the sealight in the background.

Lody :) Zielona warstwa to mięta z czekoladą, pyszna. Nad nią warstwa o smaku panna cotty - wspaniała.
Ice-cream :) The green layer is chocolate-mint, I love it. The one on the top is panna cotta, marvellous.

Zachodnie wybrzeże.
The west coast.


Wybrzeże zachodnie raz jeszcze.
West coast one more time.

Obiad :)
Dinner :)